wtorek, 13 stycznia 2015

''Happiness''

cz. I
Co to jest właściwie szczęście? Definicja mówi, że to ''emocja spowodowana doświadczeniami ocenianymi przez podmiot jako pozytywne.'' A co dzieje się, gdy podmiot nie jest w stanie racjonalnie ocenić doświadczenia? Można to rozważyć na zasadzie dopasowywania nazwy do stanu; skoro byłam smutna lub nieszczęśliwa, a teraz nie jestem, to czy to oznacza, iż dociera do mnie emocja o fundamencie pozytywnego doświadczenia? Z przykrością stwierdzam, że nie bycie nieszczęśliwym nie jest warunkiem szczęścia. Przyznaje jednak, byłoby to całkiem wygodne. W hipotetycznym założeniu wyobrażam sobie wtedy szczęśliwy wszechświat, nieszczęśliwy tylko na czas danej katastrofy. Thomas More w tym momencie otwiera flakonik z perfumami, bowiem pachnie to czystą utopią, w związku z niemożliwością spełnienia owej hipotezy.
 Szczęście to jedno z najbardziej względnych oraz indywidualnych pojęć, za tym ciągnie się ogonek różnorodnych interpretacji tego słowa. A może to wielki ogon, a ja nie jestem w stanie tego po prostu zauważyć? Czy mówiąc, że życie to szczęście, nie mam racji? Zakładam, iż każdy szczęśliwy lub chociaż szczęśliwy w iluzji człowiek w tej chwili powie: oczywiście, masz rację. Wiem jednak, że tej racji nie mam. Wynika to z bardzo prostego powodu; ''życie jest krótkie''- nieprawda. Życie to najdłuższa rzecz, jeśli nie wyzwanie, w zależności od nazewnictwa, jakie nam przyszło toczyć w życiu. Życie w życiu, czyż to nie paradoks? Dochodząc do konkluzji  w toku rozważań i refleksji, odnalazłam podwójną definicję, zarówno dla życia jak i szczęścia. Oba przypadki jestem w stanie przyrównać do samolotu, do którego wsiadamy z biletem o naszych danych osobowych, lecz bez sprecyzowanego celu, nawet bez pewności wylądowania, otoczeni ryzykiem rozbicia się. Usłyszałam kiedyś od młodego pilota, że latanie to bardzo pewna czynność, absolutnie zawsze jest pewność co do powrotu na ziemię. Czasem po prostu w milionach kawałków. Swoją drogą, Stanisław Lem napisał w jednym ze swych dzieł: ''Pilot, który nie potrafi bez względu na okoliczności zorientować się, czy jakieś zjawisko trwa 5 sekund czy 10, nigdy nie będzie wiele wart.''; czy szczęście aby nie jest właśnie tym zjawiskiem? Czy ludzie potrafią ocenić sytuację zanim dobiegnie końca, bądź ulegnie zniszczeniu?
Zamykam zakładkę z pojęciem szczęścia, zupełnie odbiega to od moich wyobrażeń. Kompozytor powie ''muzyka to szczęście''. Architekt zaś stwierdzi, że katedra Notre-Dame to jego szczęście. Biznesmen nie będzie w stanie wyobrazić sobie życia bez osiągniętego wysokiego stanowiska w firmie. Czy to mają być czynniki warunkujące szczęście? To nawet nie brzmi szczęśliwie, radośnie. Zastanawiam się, czy szczęście ma być wesołe. Dlaczego mówiąc, że dźwięk wywołany naciśnięciem klawisza z odpowiednią siłą, który powinien brzmieć jak dźwięk E, choć pewności nie mam, z racji braku słuchu absolutnego, kojarzy się z uczuciem szczęścia, a wydaje mi się to tak pretensjonalne?
Co to jest życie? To ciepły dotyk skóry, to ulubione przedmioty, tradycje, to powtarzalność i stałość, które, wielu z nas sobie ceni. To dojrzewanie, zmiany, nowe wyzwania. Czy w tym skrywa się pozytywna emocja?
Szczęście to podróż. Może tym razem nie samolotem, wybieram nieco pewniejsze źródło lokomocji. Wybór pada na duszę. Bliższym określeniem będzie tym razem wędrówka, po zakamarkach własnych myśli, wartościowanie refleksji, wniosków oraz przemyśleń. Problem pojawia się gdy dusza jest pusta. Jest, istnieje, funkcjonuje, lecz to byt w niesamowitej próżni przepełnionej pustką.
cz. II
Konwicki napisał: ,,Leżę na lewym boku i słucham swego serca, którego nie słychać.'' i obawiam się, że wiedział już wtedy, jak ja będę leżeć na moim boku, głucha na nieistniejące odgłosy serca. Znajomi czasem pytają mnie, co u mnie, a gdy mówię, że leżę, że chcę spać, nie rozumieją. Niezrozumienie próbują wytłumaczyć słynnymi słowami ,,szkoda czasu na sen, wyśpisz się po śmierci''. A może już umarłam? Co jeśli nie pragnę słońca, powietrza... i szczęścia? Stawia mnie to na pozycji przegranego, zmarnowanego lub nawet straconego człowieka? Jestem smutną maską w twarzy o nieprzeniknionych rysach. Stwierdzić to czy podważyć? Odpowiedzieć czy pomilczeć w ciszy?
 Z każdym pytaniem wydaję z siebie coraz bardziej krzykliwy szept, uwięziony w wieży bez szczytu i dna. Ile godzin i lat w ciemnej, wilgotnej, pustej, głębokiej jaskini mnie czeka? To kamieniołom, w którym walczy się o nawet najmniejszy milimetr wyłupanego szczęścia, drobnych odłamków endorfin. Zaledwie garstka z nas zrezygnuje z bratania się z pozostałymi, by samodzielnie, mimo skutych zasadami rąk, spróbuje zapracować na własne szczęście. Jestem przekonana, iż większość wejdzie w nic nieznaczące relacje, tylko by zasunąć kurtyną pustą scenę, nawet nie z zafascynowania drugim więźniem. Requiem dla ich dusz, choć w mojej głowie lepiej brzmi Der Doppelgänger Schuberta, pokryta dreszczami, otulam się kocem niepokoju, zmartwiona o los marnych dusz. Porozmawiam z mężczyzną odpowiedzialnym za podkład muzyczny dla moich myśli. Poproszę go o zdobycie odgłosu deszczu zza okna, by stłumić dźwięk ciężko spadających łez na kruche zapiski, zalane atramentem rozpaczy nad szczęśliwym nieszczęściem.Co dzieje się z ludźmi, którzy nie wiedzą co to szczęście? Czy Mefistofeles daje im drugą szansę? Skoro dotąd nie byli w stanie dotrzeć do szczęścia, to czy teraz jest to w ogóle możliwe? Możliwym czy niemożliwym jest uniesienie odpowiedzialności w bagażu dojrzałości, za swój własny los? Podnoszę nogę, pragnąc jak najszybciej przekroczyć próg do mądrości, ten zaś rośnie i rośnie, jakby zarozumiały, pokazuje mi, że nie mam do tego prawa, dopóki dobrze nie urosnę.
Jestem nieszczęśliwa, ale się uśmiecham, tak samo gdy jestem szczęśliwa, bo dziś wiem, to tylko kwestia bytu, nikt nie przejmuje się, jakiej jakości jest to byt. Byt nieistniejący w czasoprzestrzeni niemożliwej do sprecyzowania, to ja. Jestem mgłą, niegdyś wodą, dawno temu rzeką i chmurą, roztopioną w roztworze z nieszczęściem. Z pewnością nie jest to zapach dzieciństwa. Niedługo odkryję esencję życia, gdy wyjdzie na jaw, iż nie jestem jedyna. Konrad nazywał się Milion, a ja mała przy nim, zatem widzę zaledwie tysiąc miłości i katuszy. Wiem, czuję to którymś człowieczym organem własnego ciała, może sercem, może stopą, kto wie, że ktoś właśnie teraz odkrywa sens swego istnienia, poznaje smak słów roztapiających się delikatnie w młodych ustach, nieskażonych brutalnością, która czai się po drugiej stronie. Komuś innemu zaś kończy się świat, ubrany w płaszcz agonii, kroczy pustą drogą życia, od teraz zupełnie samotnie, pozbawiony spersonalizowanego szczęścia. Spadają krople ciemności, bardzo szybko wsiąkając w skórę, prawie jak tusz spod igły.
W głowie przechowuję tak wiele cudzych myśli, słów, które krążą tam, lekko wydeptaną ścieżką, jednkaże najwięcej tam mojego głosu. Witaj zgrozo, to znowu ty, jak miło cię znowu widzieć. Witaj. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Thanks!